Podróżując w przyszłość i poznając Wszechświat – recenzja "Death Bringera" Adrianny Biełowiec
Na początek muszę Wam się do czegoś przyznać. Nie znoszę science-fiction i unikam go jak diabeł wody święconej. Po tym, jak przeczytałam Opowieści o pilocie Pirxie Stanisława Lema, zraziłam się nader skutecznie do tego gatunku. Tym bardziej że jestem osobą kompletnie nietechniczną i mam problem z oswojeniem tego całego żargonu z powieści sci-fi i mnie on przeraża. Stwierdziłam jednak, że czas najwyższy oswoić demony i wyjść ze swojej strefy komfortu, co skończyło się tym, że zgłosiłam się do recenzji książki Death Bringer Adrianny Biełowiec, gdy sama autorka szukała chętnych. Jeśli więc jesteście ciekawi, czy udało mi się obłaskawić chociaż trochę tego demona, to zapraszam do recenzji!
Paczka dzieciaków, Arkadiusz Croft, Beliar Drunkenstein, Anna Sandstorm, Julia Croft oraz Jarret Nelson, bawi się w domu Drunkensteinów i postanawia przekraść się do hangaru, gdzie są schowane pojazdy do poruszania się w kosmosie. Dzieciom udaje się oszukać dorosłych, zakraść do jednego z pojazdów, prototypowego modelu, i wylecieć w kosmos, na planetę zwaną H14, gdzie lądują w środku dżungli. Tam znajdują dziwne ruiny, w które się zakradają, a w ich wnętrzu spotykają swoich największych wrogów – Kiritian. Rodzice dzieciaków walczą przeciwko Kiritianom, którym dowodzi nieśmiertelny Forkis. I to właśnie jego widzi mała Anna, a to, co ujrzy, sprawi, że przez wiele lat będzie walczyła z traumą. Kilkanaście lat później, już dorośli Anna i Beliar walczą w szeregach rebeliantów jako oficerowie wyższego stopnia, a Arkadiusz Croft jest wolnym strzelcem współpracującym z rebeliantami. Julka jest kelnerką w tej samej bazie, a Jarret nie żyje. Ania, Beliar i Arek ruszają na bitwę w kosmosie z Kiritianami, w której trakcie pojazd Ani zostaje zestrzelony, ale wpierw dziewczynie udaje się strącić pojazd walczącego z nią Kiritianina. Oboje rozbijają się na jednej planecie, niezamieszkanej przez ludzi, gdzie okazuje się, że przeciwnikiem Sandstorm był jej największy wróg – Forkis. Co zrobi dziewczyna skazana na towarzystwo nieprzyjaciela i jak potoczą się losy tej dwójki, a także całej rebelii i narodu Kiritian?
Fabuła okazała się naprawdę ciekawa i wciągająca. Trochę nudził mnie początek, bo jednak czytanie o tym, co robią maksymalnie dziesięcioletnie dzieci, było dość nużące. Potem jednak akcja nabiera rozpędu... i znowu zwalnia, gdy Anna z Forkisem ląduje na bezludnej planecie. Trochę się dzieje w wątku niejakiego Aggrotecha, człekojaguara, który chce powstrzymać imperatora przed dalszymi wojnami. Poza tym jednak tempo jest dość powolne i wyrównane, chociaż muszę przyznać, że czyta się to naprawdę dobrze. Pewnym minusem są też schematy – to, jak potoczy się znajomość Anny i Forkisa przewidziałam od samego początku, tak samo, jak całkiem nieźle domyśliłam się zakończenia (no, tak w połowie).
Świat przedstawiony to całkiem inna bajka. Bardzo podobało mi się stworzenie uniwersów planet w kosmosie, które zostały nazwane od poszczególnych znaków zodiaku. Tak samo, jak to, że całość toczyła się w znanej nam Drodze Mlecznej, chociaż wielokrotnie wspominano o eksploracji Galaktyki Andromedy. Kolejną naprawdę ciekawą rzeczą było terraformowanie planet, czyli sprawianie, że stawały się bardziej podobne do Ziemi – sprowadzano na nie nawet znane już ludziom zwierzęta. Jeśli chodzi o istoty zamieszkujące ten świat, to mamy przede wszystkim rebeliantów. Walczą oni z Kiritianami, chcąc obalić ich dyktaturę i terror, jaki według nich wprowadzają najeźdźcy. Kiritianie to „naród” dowodzony przez Forkisa. Są bezwarunkowo oddani swojemu przywódcy, a ponadto są nieśmiertelni – są odporni na choroby, ale można zabić ich bronią. Aczkolwiek uważam, że najciekawszą rasą są człekojaguary – istoty mówiące ludzkim językiem i chodzące na dwóch łapach, ale ich ciało jest dokładnie takie samo jak jaguarów i potrafią zachowywać się tak, jak one. Wyraźnie widać, że przy tworzeniu ich kultury autorka nawiązywała do kultury głównie Azteków i ich Boga-Jaguara. Zresztą – w tekście kilka razy pojawia się stwierdzenie, że budowle przypominają te z epoki Mezoameryki, a także są obecne odwołania do znanej nam z czasów obecnych Ziemi, co jest naprawdę ciekawym elementem.
Przyczepić się mogę tylko do paru rzeczy: bohaterowie. Niestety, ale ewolucja tych postaci, jak dla mnie, pozostawia wiele do życzenia. Anna w trakcie książki z walecznej i odważnej pani porucznik staje się rozmemłaną Mary Sue, którą ciągle z opresji ratuje jej rycerz w zbroi, czyli Forkis. No na litość boską, ile można?! Beliar za to okazuje się skończonym gnojkiem, tak samo, jak Julia, którą za to, co zrobiła, to bym udusiła, a nie wybaczyła i chciała dalej się z nią przyjaźnić, jak planowała Ania. Arek pojawia się raz na jakiś czas, jako taki dodatek do duetu Beliar-Ania, a na Jarreta chyba zabrakło autorce pomysłu, bo go po prostu uśmierciła. Przeszkadzały mi też trochę imiona – w większości były one obce, wzięte w sporej części z angielskiego (oprócz imion człekojaguarów w ich języku), przez co sztucznie i dziwnie brzmiały dla mnie polskie imiona takie, jak Ania i Arek. Przez całą powieść nie mogłam się do tego przyzwyczaić i coś mi w tym momencie zgrzytało. Osobiście też uważam, że język zastosowany przez autorkę był dość niekonsekwentny – czytamy o energizerach, generowaniu tuneli do pokonywania ogromnych przestrzeni w kosmosie, a pośród tego wyskakuje nam nagle ni z gruchy, ni z pietruchy jakaś alkowa albo gospoda czy karczma. Przeszkadzało mi to mniej więcej tak samo, jak ból zęba. I po raz kolejny tak, jak przy Wybrańcu Magdaleny Marków nie popisało się zbytnio wydawnictwo i redakcja – w tekście często zdarzały się literówki oraz błędy ortograficzne, a moim prywatnym hitem stało się sformułowanie pieczący smak. Nie wiem, od czego to było słowotwórstwo, ale, kolokwialnie mówiąc, rozwaliło mnie na łopatki.
Słowem podsumowania – chociaż fabuła jest dość schematyczna i wielu wydarzeń można się było domyślić stosunkowo wcześnie, to jednak powieść jest naprawdę dobra i czyta się ją całkiem szybko. Należy też docenić fakt, że autorka oprócz niezłej akcji daje nam temat do przemyśleń – czy postęp technologiczny to faktycznie taka świetna sprawa? Wszak pozbawieni technologii ludzie stają się bezbronni i zagubieni jak dzieci we mgle. Swoją drogą mam tylko nadzieję, że autorka zrealizuje swój plan i napisze również kolejne dwa tomy trylogii Universum Zodiac.
Tytuł: Death Bringer
Autor: Adrianna Biełowiec
Cykl: Zodiac Universum, tom I
Wydawnictwo: Esperons-Ostrogi
Liczba stron: 384
Rok wydania: 2016
Science-fiction to totalnie nie mój klimat, więc odpuszczę sobie tę książkę. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńTeż tak myślałam, a w końcu się przekonałam... Przynajmniej częściowo :D
UsuńHehe, czytalam to :D a Anka Sandstorm tak strasznie mnie wkurzala, ze mialam ochote jej walnąć. Dawno nie mialam do czynienia z tak denerwujaca bohaterka. Watek Aggrotecha wydawal mi sie najciekawszy i w sumie jego najbardziej polubiłam z calej ksiazki.
OdpowiedzUsuńSzczerze mówiąc, Aggrotech obok Forkisa to jedyne postaci, jakie polubiłam w całej książce. Anka, niestety, wiele straciła w trakcie fabuły :/
UsuńChociaż uwielbiam książki z gatunku science-fiction, to jednak niekiedy narzucone przez autorów słownictwo (naukowy bełkot) tak mi wadzi, że zgroza. Dlatego cieszę się, kiedy w tym gatunku ukazują się również takie luźniejsze, nieco schematyczne tytuły, które pozwalają inaczej spojrzeć na sci-fi! Jednakże nie jestem skłonna powiedzieć, czy dam tej książce szansę. Może kiedyś wydarzy się taka chwila, ale aktualnie potrzebuję czegoś tak mocnego, że aż wyskoczę z kapci. A ta książka raczej mi tego nie zagwarantuje. ;)
OdpowiedzUsuńMam dokładnie ten sam problem z książkami science-fiction: naukowy bełkot mnie skutecznie od nich odrzuca, bo 90% książki staje się dla mnie kompletnie niezrozumiałe :/
UsuńZ sf jest tak ja ze sportami, czyli jest ich spora ilość i są różne. Te z terminologią to zwykle hard sf, gdzie porządny autor kreuje własny świat zamiast korzystać z cudzych (jakieś lasery, nadświetlne, warp), a to wiąże się z neologizmami charakterystycznymi tylko dla uniwersum. Jednak są też sf lajtowe, z gatunku "lekkie i przyjemne", jak chociażby książki Kiery Cass, "Ender" czy "Starter", gdzie nie ma naukowego bełkotu.
UsuńDlatego ja chyba poprzestanę na tych lżejszych sf, bo z tymi hard science-fiction mam wciąż problem... Nie ogarniam technicznego słownictwa po prostu :)
UsuńChętnie zagłębiam się w takie klimaty, o książce wcześniej nie słyszałam, będę ją miała na uwadze. :)
OdpowiedzUsuńDaj znać, jeśli przeczytasz, jak Ci się podobało :)
UsuńJuż wciągnęłam na listę, musi teraz spokojnie swoje odczekać na spotkanie. :)
UsuńW takim razie ;)
UsuńZobaczyłam science-fiction to weszłam i mam teraz kolejną książkę na liście do przeczytania :) Tym bardziej, że sf polskiego autora to raczej rzadkość. No, poza Lemem, ale tu się zgodzę - zaczynanie od niego to kiepski pomysł :D
OdpowiedzUsuńLem jest tylko dla hardkorów, naprawdę :D
UsuńNie znam tej książki, być może dlatego, że nie czytam Science-fiction. Niestety, choć recenzja jest świetna, to książki raczej nie dla mnie. Poczekam na inne Twoje propozycje ;)
OdpowiedzUsuńJuż niedługo coś innego niż science-fiction ;)
UsuńJa lubię Science Fiction, ale musi mieć to coś ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Jak trafię na odpowiednią książkę, to też mi się spodoba nawet z działu science-fiction, ale generalnie mam z tym gatunkiem spory problem :)
UsuńOooo widzę książka dla mnie! Sci-fi to moja bajka po godzinach czytania romansów.
OdpowiedzUsuńSwoją drogą, funko Pop Złomiarza.
Grasz w Overka?
Gram, Złomiarz to jedna z moich ulubionych postaci i w swoim czasie to grałam tylko i wyłącznie nim :D
UsuńDo tej pory w ogóle nie słyszałam o tym wydawnictwie, a siedzę w fantastyce od dawna. Z recenzji zaś wynika, że chyba nie jest to specjalnie udane science-fiction. Ale fajnie, że piszesz o mało znanych autorach!
OdpowiedzUsuńTo małe wydawnictwo wydające literaturę francuską, ale chciało rozszerzyć działalność na więcej kategorii. Nie zajmuje się więc zawodowo fantastyką. Autorka też z nim już nie współpracuje.
UsuńI całe szczęście, bo średnio się to wydawnictwo wykazało :) Dzięki, Głodna Wyobraźnia, za miłe słowa :)
UsuńCoś ciekawego ❤
OdpowiedzUsuńNawet interesującego, bym rzekła :D
UsuńOgólnie lubię science-fiction, a ta książka wydaje się być ciekawa. Może kiedyś przeczytam :)
OdpowiedzUsuńTrzymam kciuki, żeby się udało przeczytać :)
UsuńHa, to mamy coś wspólnego - przynajmniej do niedawna ja też otwarcie mówiłam, że nie znoszę s-f, i też u mnie trauma wzięła się od Lema wmuszanego w podstawówce :D
OdpowiedzUsuńRaczej "Death Brignerem" mnie nie zachęciłaś, ale może ja podsunę Ci coś dobrego: to, co u mnie odczarowało s-f, to "Hyperion" Simmonsa (można poprzestać na 1 tomie, ale 2 też świetny). To zdecydowanie najlepsza książka z tego gatunku jaką miałam w rękach, więc jakbyś miała okazję, a jeszcze nie czytałaś, to polecam gorrrrąco <3
Pozdrawiam,
Ewelina z Gry w Bibliotece
No właśnie na "Hyperiona" się czaję i przymierzam do niego jak pies do jeża, bo same super recenzje o nim czytałam i słyszałam :D No i jest w tym cudownym wydaniu od MAGa, w którym się zakochałam (tak, wiem, nie ocenia się książki po okładce XD) <3
UsuńJa czytałam jakieś starszawe wydanie, jeszcze w innym przekładzie, i przepadłam. Teraz czytam Endymiona - powiedzmy, że trochę się to łączy - i to już nie do końca "to", ale generalnie "Hyperion" to dla mnie ideał sf. Z sensem, bez pseudonaukowego bełkotu i jednocześnie z powalającą wizją. I napisane dobrze - to po prostu obiektywnie dobra powieść, świetnie skonstruowana, niezależnie od gatunku ;) No polecam, bo nachwalić się nie mogę <3
UsuńDobra, Ewelina, załapałam - muszę przeczytać, inaczej będę się smażyć w piekle :D :D :D
UsuńNa jesienne wieczory
OdpowiedzUsuńTo by się zgadzało, zajmie jeden-dwa długie, jesienne wieczory. :)
Usuń